Wczorajszy popołudniowy wypad uświadomił mi, jak bardzo jest sucho. W lesie sosnowym nie rosło nic, poza paroma maślankami wiązkowymi, poszłam więc zajrzeć w podmokłą część lasu. I był to dobry wybór, choć szału nie było. Oczywiście pazerniczyłam wyłącznie na kartę.
Odwiedziłam stanowiska grzybków „czerwonolistnych” – mitróweczki błotnej [w zaniku, błotko wysycha] i twardziaka muszlowego – znalazłam nowe owocniki, ale „twardziele” też nie za dobrze znoszą suszę.
Ale najważniejszym odkryciem wczorajszego dnia była włośniczka tarczowata. Było jej sporo na wilgotnych szyszkach i gałązkach. Śliczny grzybuś z krainy maciupków, dla niego zniosłam dzielnie pastwienie się komarów.
I jeszcze inne grzybki, niestety żadnego nie dało się zaprosić do stołu.
W sumie: prawie 3 godziny w lesie, ponad 7 km na liczniku kroków i jest fajnie, choć w garnku/na patelni pusto.