Nigdy nie twierdziłam, że 13-ty jest jakimś dniem szczególnym na plus czy minus. Dzień jak każdy inny. Ale… chyba od dziś będę mówić o fartownej trzynastce. Postanowiłam zabrać psa na spacer dłuższy niż zwykle. Szliśmy sobie wesolutko, od czasu do czasu Fido zatrzymywał się, by spenetrować okolicę lub załatwić jakiś „psi biznes” , a od czasu do czasu z kolei ja zatrzymywałam się, by zrobić fotkę. Ogólnie symbioza. Na początku było normalnie, czyli jakieś ptaszki, kwiatuchy, samotny czernidłaczek, szyszkówki [chyba], w końcu sójka w miarę spokojnie przez moment pozująca na drzewie.
Doszliśmy do asfaltu. Patrzę i oczom nie wierzę! Smardzówki! No nie takie piękne, jak Gonza, bo już poskręcane w większości, ale kurczę, to jeszcze obszar miasta był!|
Nie chciało mi się ani forsować rowu, ani ciągnąć tam psa, więc całości chaszczowiska nie spenetrowałam. Ale było ich sporo. (Zbiorówek nie wrzucę, bo musiałabym przy okazji reklamować „mądrość” ludzką i polskie browary.) Nastrój miałam już śpiewający. Wiosna, panie i panowie, daje emocjonalnego kopa!
Połaziliśmy po wałach, gdzie tym razem nic ciekawego nam się nie trafiło i wracając ustrzeliłam ziębę kąpiącą się w kałuży. Jedna fotka i frrr.
A potem wpadłam na pomysł pójścia drogą na skróty. Fociłam sobie kosmatki na mleczach, a tu znienacka… Smardz! Co prawda stary i trochę pokiereszowany, ale mój pierwszy w życiu! Potem znalazłam jeszcze dwa. No chyba wiecie, że wyrosły mi u ramion skrzydła.
I niech mi nikt nie mówi, że 13-ty jest pechowy. Trzynasty jest smardzówkowo-smardzowy.