Sobotni pięt świąd
Na pewno macie to samo: takie „swędzenie w piętach”, gdy jest możliwość wybrania się do lasu. Drapanie na tę przypadłość nie pomaga, jedynie udanie się w wiadomym kierunku. W sobotę od rana denerwowała mnie pogoda – wiatr, chmury, takie pogodowe ni to, ni owo. Stwierdziwszy jednak, że kurą nie jestem, więc niczego nie wysiedzę, zdecydowałam: raz kozie śmierć, idę. Zaraz po dojściu pod las spotykam całe skupiska wodnichy późnej. No wiem, że jest jadalna, ale jakoś nie dojrzałam jeszcze, żeby na nią rzucać się z nożem.
Znajduję także sporo lakówek, muchomorów czerwonych, jakichś gąsówek i innych grzybków.
Stwarzam sobie nawet dziś osobną kategorię: rozczochrańce, przy czym lakówka i muchomor niekoniecznie zawsze tak mają, za to chropiatka jest taka „zwichrowana” z natury.
Gdy tak czytam, jak inni znajdują „koszykowce” to dochodzę do wniosku, że albo jestem ślepa, albo za dużo gapię się po drzewach, zamiast pod nie. Ale też nie ukrywam, że kategoria grzybów nadrzewnych jest przeze mnie darzona niekłamanym sentymentem. Dlaczego? Ze względu na urodę. [W kolejności: rozszczepka psp., wrośniaki różnobarwne i skórnik szorstki.]
Gdy wychodzę z chaszczy na piaszczystą drogę, mój wzrok przykuwają maleństwa, które, mam wrażenie, widziałam na Czerwonej liście grzybów. Rzeczywiście potem sprawdzam w atlasie: berłóweczka frędzelkowana. Status V, narażone. Teraz jeszcze dreszczyk oczekiwania i… Gonzo potwierdza, że to ona.
Tezę, że może jadalne grzybki jednak są, zdają się potwierdzać dwa maślaczki, które rosły sobie przytulone, jakby chroniły się przed zimnymi podmuchami wiatru.
I dodam, że gdzieś tak po godzinie mojego łazikowania wyszło piękne słoneczko, którego i Wam na grzybowych i innych szlakach życzę.
Sysunia