Wczoraj wybrałam się na pierwszy wiosenny rekonesans rowerowy nad zalewem u stóp Rezerwatu Lisia Góra, a nawet dalej, poza teren objęty objęty rezerwatem. Pogoda wprawdzie była taka sobie: dość pochmurno, ale przynajmniej nie padało. Ścieżka rowerowa prowadzi przez przepiękny teren rozlewiskowy, pomiędzy mokradłami, trzcinami, mniejszymi i większymi jeziorkami, strumykami i malowniczymi starymi drzewami o pniach porośniętych mchem albo pomarańczowymi glonami.
Oczywiście zajrzałam też do rezerwatu w poszukiwaniu grzybowego szczęścia.
Rozglądanie się za czarkami skończyło sie podobnie, jak niedawno u Pawła- znalezieniem kilku czerwonych nakrętek Ale za to stwierdziłam niesamowite ilości kisielnicy, zarówno kędzierzawej, jak i trzoneczkowej. Ta ostatnia szczególnie mnie ucieszyła, bo jeszcze nie miałam okazji poznać jej osobiście.
Znalazłam sporo płomienicy zimowej: trochę na ziemi, ale najpiękniejsza była ta rosnąca wysoko na pniach, tak na wysokości ok 2 m. Nazbierałam też spore ilości uszaka bzowego, który zaraz uświetnił kolację. No i wszechobecne skórniki, gęsto porastające na niektórych drzewach całe gałęzie.
stary boczniak ostrygowaty i …
Na ziemi coraz bardziej zielono- nie znalazłam wprawdzie nic kwitnącego, poza leszczyną, ale z ziemi wyłażą w ilościach hurtowych małe roślinki: jaskry, fiołki, jakieś zioła i całkiem już duża pokrzywa.
Daleko za mokradłami, na zboczu góry znalazłam opuszczoną (chyba) chałupę, z za niej wyskoczyło mi prawie pod nogi stadko bażantów i dwie sarenki, a nad głową przeleciał myszołów. Tak sobie pomyślałam: Jak by to było pięknie tu mieszkać… chociaż czasami…
Wczoraj nie dałam rady napisać relacji- po tych ok. 20 km na rowerku po długiej przerwie wszystko mnie bolało, a najbardziej, jak to ładnie Sysunia kiedyś określiła, „tylna część mojej osobowości”