„Na burmistrzu”: 12.07 i temperatura -1,5. Niestety wieje dość mocny wiatr, więc zimno jest przenikliwe, ale tak się składa, że i moja motywacja zobaczenia, co w lesie słychać, do cieniasów nie należy. Idę zatem zamaszyście podśpiewując w duchu „W kołnierz wtulam twarz, chowam się przed wiatrem…” i jakoś leci. Nawet całkiem sympatycznie, bo z szarości nieśmiało wyzierać zaczęło słońce, którego nie widziałam ponad tydzień. Kolory złotej polskiej jesieni jeszcze wybrzmiewają ostatnimi akordami, a już zaczyna się wabienie oka odcieniami bieli.
Na znanym mi miejscu „wodnichowym” na pozór nic się nie zmieniło – jest ich pełno. Różnica jest jedna – są całkowicie zmrożone, podobnie jak rosnące w ich okolicy lakówki i inne grzybki.
Wśród drzew jest zdecydowanie przytulniej, nie czuje się zbytnio panującego na zewnątrz wygwizdowa. Tylko stopy mam coraz bardziej sztywne, jakbym stawała się wodnichą. Ale teraz w lesie jest to, co lubię najbardziej: cisza i „bezludzie”. A że i przy okazji bezgrzybie? No cóż, świat nie jest doskonały. A poza tym z tym bezgrzybiem to nieprawda, przecież są nadrzewniaki i zlichenizowane.
Niestety kły zimna wbijają się we mnie bezlitośnie. Trzeba wracać, żeby rzeczywiście nie stać się jakąś „przemrożoną wodnichą”. Tym bardziej, że napotykam mało optymistyczne obrazki:
Na szczęście – jako perfekcyjna pani domu – zadbałam o środki na rozmrożenie – napój grzybiarza i miodzik. Wizja parującego aromatycznie kufelka rozgrzewa mnie w końcowej fazie drogi. „Na burmistrzu” jest 15,26, temperatura -3,5.
PS. Gorące z łychą miodu spadziowego – wymiata! Wasze zdrowie!
Sysunia