Puszczańska opowieść …. odsłona trzecia
Wędrujemy do lasu. Niestety, jak się okazuje najbliższy las nie jest szczególnie urokliwy. W głównej mierze porośnięty suchym, zmierzwionym trawskiem, pełen powygradzanych kwartałów i wyrębów, zawalony uschniętymi gałęziami. No i zryty przez dziki jak zaorane pole.
Wczesną wiosną te dziki zresztą panoszą się wszędzie. Nie ma takiej możliwości, aby pójść do lasu i przynajmniej nie usłyszeć jakiegoś. A ja dzików boję się panicznie. I jak tylko gdzieś jakiś się pojawia, ja wieję z prędkością światła. Tak, że żadnego zdjęcia tych „potworów” nie mam. I wcale nie żałuję. Żałuje zapewne tylko nasz niskopodwoziowy pies ponieważ zostaje uziemiony na działce. Dziki może i ludzi nie atakują, ale pies to coś innego. A jeszcze mały, szczekający pies świetnie nadający się na „drobną przekąskę”. Sama przyjemność. Wręcz kwintesencja przyjemności. Dlatego żadnych spacerków po lesie. Ale, że działka bardzo duża i w części mocno zadrzewiona, więc jak na krótkie łapki i zaawansowany wiek jamnika, jest jak na razie wystarczającą przestrzenią do eksploracji. Musimy tylko sprawdzić czy w płocie nie ma dziur, bo nasz pies ma w sobie żyłkę odkrywcy i lubi wymknąć się na samotny spacer po okolicy. A, że jest bardzo przyjaźnie nastawiony do wszystkiego co żyje, to zwykłe spotkanie z wiejskim psem czy kotem może się dla niego źle skończyć. O dzikach nawet nie chcę myśleć.
nasz piesek Brzuszek (na kolanach u Pana i na spacerku) / nasza działka / ja na „pięknym” obtłuczonym ganku pierwszego dnia
Zostaje tylko nadzieja na spacery nad rzeką. W Drohiczynie nad Bugiem rozciągają się przepiękne łąki. Dzikie, malownicze. Pełne pachnących ziół, kwiatów, pszczół i motyli. Poprzecinane polnymi drogami, przy których rosną różnorodne zagajniki . Mamy nadzieję na podobne łąki nad Wartą.
podlaskie łąki nad Bugiem, pełne kwiatów
No i tutaj też doznajemy zawodu. Sama rzeka jest piękna i malownicza, ale dużo trudniej dostępna niż Bug. Do samej wody sięgają albo pola uprawne, albo co gorzej, pastwiska ogrodzone pastuchami elektrycznymi i sznurkami. Nawet drogi prowadzące w pola są pozagradzane. Oczywiście, że można pod sznurkami i drutami przejść, bo to przecież nie na nas te zagrodzenia, ale na dziką zwierzynę i na krowy, ale niestety nie robią one na nas dobrego wrażenia. A nad samą rzeką gąszcz bardzo wysokich traw, pokrzyw i innego roślinnego „badziewia” uniemożliwia spacer, zwłaszcza jamnikowi, którego łapki nie dają rady tych chaszczy pokonać. Do tego jeszcze ziemia bardzo uboga i część pól, sprawia wrażenie mocno zdewastowanych ugorów, a pastwiska poznaczone „krowimi plackami” nie stanowią ulubionego miejsca przechadzek.
zboże kiepsko rośnie, łąki nad Wartą zdeptane przez krowy, a las zawalony ściętymi gałęziami
Mój mąż, jak na rasowego wędkarza przystało, nie zraża się trudnościami i ubrany stosownie w długie spodnie i wodery, codziennie przedziera się przez chaszcze i stanowi poważne zagrożenie dla miejscowych ryb. Na razie jeszcze wiele nie przynosi, ale przecież musi poznać rzekę i wtedy …
Nic to, na razie nadchodzi wiosna. Roślinność będzie ładniejsza z dnia na dzień. Latem pokażą się jagody, a jesienią grzyby. Teraz jest czas na prace ogródkowe. Chociaż nie wróżę sobie większych sukcesów. Ziemia uboga, co ja mówię, jaka uboga?! To czysty, żywy piach. Taki jak w piaskownicy. Jak w tym ma coś urosnąć?! No cóż! Trzeba będzie część posadzić w doniczkach. No więc w gruncie szykuję tylko jedną grządeczkę przy domu, gdzie piach ma bardziej „ziemisty” kolor. Będzie na koper, pietruszkę (Wiem, wiem! Ona lubi żyzną ziemię, ale ja lubię wyzwania!) i trochę szczypiorku. Wzdłuż ścieżki posieję aksamitki, one wyrosną wszędzie. Reszta pójdzie do doniczek. I zobaczymy jakie będą wyniki.
Zwiedzamy okolicę. Poznajemy lokalne „tajemnice” – jak dostać się nad jeziora, jak i gdzie załatwia się pozwolenie na wędkowanie, gdzie są jakie sklepy, gdzie warto, a gdzie nie warto kupować. Kim są najbliżsi sąsiedzi?
No i odkrywamy, z dużym zawodem i niezadowoleniem, że na naszej działce bardzo kiepsko działa internet. Sprawdzamy po kolei wszystkie możliwe oferty i okazuje się, że w domu nie działa nic.
Po wyprowadzeniu laptopa na dwór można znaleźć miejsce (co dzień inne) gdzie można odebrać pocztę, ale już otwarcie strony www trwa tyle, że człowiekowi odechciewa się wszystkiego. Nie mówiąc już o tym co widać w błyszczącym ekranie laptopa w widny, słoneczny dzień. A wystarczy wyjechać z wioski paręset metrów w jedną lub druga stronę i internet działa na tyle, że można otworzyć niektóre strony. Ale tak naprawdę działa to normalnie dopiero w Sierakowie.
Nie podoba mi się to zupełnie. No i stanowi pewien problem. Internet stanowi dla nas okno na świat. Łączność z rodziną, bank i przede wszystkim wykonywana przeze mnie praca wymaga dostępu do internetu. I co ja teraz zrobię? I jak będę relacjonowała nasz pobyt na forum ? Będę jeździła z laptopem do Sierakowa, do kawiarni? Na to wygląda.
Kupuję antenę, która trochę pomaga, ale wymaga „ręcznej” obsługi, bo każdego dnia, a nawet godziny w innym miejscu odbiera.
Telefony (a mamy różnych operatorów) też działają jedynie na dworze (albo w drzwiach do łazienki!) i dość często rwą rozmowę. Dobrze, że nie pada. Wygląda na to, że cofnęliśmy się do XIX wieku. Prawie! Bez internetu, bez telefonu, z piecem na drewno, ale na szczęście, z elektrycznością, bieżącą wodą i łazienką. Ciągnięcie wody ze studni i chodzenie „za chałupkę” do domku z serduszkiem niezupełnie by mi się podobało. Jeszcze latem to jak cie mogę, ale wiosną i jesienią d… (jak by tu elegancko?! o wiem!) „starsza pani” by mi marzła. A tego nie lubię. Oj, nie lubię.
Puszczańska opowieść … odsłona czwarta
Często odwiedzamy Sieraków, który bardzo nam się podoba. Małe, ciche, trochę senne miasteczko gdzie ludzie mają czas i gdzie nikt nie pędzi na złamanie karku. W sklepowej kolejce jest zawsze czas i możliwość porozmawiania z ekspedientką i dowolnie długiego grzebania się przy pakowaniu zakupów. Już widzę jak w Warszawie kolejka zaczyna szumieć i mieć za złe.
Widzimy bardzo dużo młodych ludzi i mnóstwo maleńkich dzieci. Dziwi nas to o tyle, że Drohiczyn jest miasteczkiem ludzi starych. Wszyscy młodzi wyjechali za pracą, więc też niewiele dzieci można było zobaczyć na ulicach. A tutaj dzieci jest dużo. Czyżby ludzie mieli pracę? Chyba tak, bo i w sklepach ceny wysokie, niektóre nawet wyższe niż w Warszawie. A przecież jeszcze jest przed sezonem i ktoś ten towar musi kupować.
Za to dziwi nas tutejszy bazar. Dwa stoiska żywnościowe (słabo zaopatrzone) i dwa-trzy przemysłowe i to wszystko. To nawet w Drohiczynie (trzy razy mniejszym) bazarek był o wiele lepiej zaopatrzony, zwłaszcza w produkty rolno-ogródkowe.
opis zdjęć w kolejności:
wschodnia część rynku z odnowionymi kamieniczkami, (http://pl.wikipedia.org/wiki/Sierak%C3%B3w)
zachodnia część rynku,
ulica 8 stycznia
uliczka prowadząca do Stada Ogierów
ulica Chrobrego prowadząca do Międzychodu
widok na Sieraków od strony Warty, nieodmiennie kojarzący mi się ze spacerem Wokulskiego po warszawskim Powiślu
widok na Sieraków od strony Warty
budynek dawnej bożnicy
budynek odbudowany na fundamentach dawnej lodowni Zamku Opalińskich, w tej chwili szumnie zwany „Zamkiem” – mieszczący muzeum
Znam Sieraków od dawna. W latach 80 i 90 bywałam tu co roku w Ośrodku TKKF, na obozach sportowych. Bardzo miłe mam wspomnienia, mimo iż czasy to były kartkowe, a na początku turnusu każdy z nas otrzymywał, za pokwitowaniem, aluminiowy nóż kuchenny, z którego należało się rozliczyć przy wyjeździe. Kuchnia do posiłku wydawała jedynie łyżkę i widelec. Fajnie to wygladało jak na obiad czy kolacje wędrowały grupki ludzi (stołówka na 300 osób i tyle na różnych obozach w tym ośrodku bywało!), każdy dzierżący w dłoni nóż, jak nie przymierzając rycerz miecz przed bitwą.
Domki wyposażone były dość siermiężnie. Łóżka, szafa, stolik i krzesła na metalowych nogach, a w większych domkach (typu Fin – tych z roku 1929) jeszcze piec akumulacyjny. Sanitariaty były na zewnątrz, w osobnym pawilonie, a ciepła woda w określonych godzinach. Jak palacz poimprezował poprzedniego dnia to rano mylismy się w zimnej. Ale byliśmy młodzi a urozmaicone zajęcia prowadziła profesjonalna kadra i wszyscy uwielbialiśmy nasze obozy w Sierakowie. Wielu z nas przyjeżdżało tam przez wiele lat z kolei i mimo iż pochodziliśmy z całej Polski, stanowiliśmy zgraną paczkę. Jak tylko nadchodziła wiosna zaczynaliśmy się zwoływać i ustalać turnus, na który przyjedziemy. Ja byłam na obozach TKKF w Sierakowie ponad dwadzieścia razy.
opis zdjęć :
trzy pierwsze – Ośrodek TKKF zbudowany w 1929 r (http://tkkf.com.pl/)
dwa następne – widok na jezioro Jaroszewskie, nad którym jest Ośrodek (http://pl.wikipedia.org/wiki/Jezioro_Jaroszewskie)
I dlatego, że pamiętam Sieraków z tamtych lat jedna rzecz mnie trochę bulwersuje. Jest w Sierakowie stary, zabytkowy kościół ewangelicki, a właściwie jego ruina. Już wtedy wymagał kapitalnego remontu. I ciągle słyszeliśmy, że ten remont ma się odbyć … już! Wtedy to on do tego remontu się nadawał, a w chwili obecnej stanowi ruinę, którą nie wiem czy da się wyremontować. Odbudować to i owszem (jak Zamek Królewski w Warszawie), ale wyremontować???
opis zdjęć: dawny kościół ewangelicki ( http://wiadomosci24.pl/artykul/dram … 64502.html)
I jak zwykle podobno brak na remont pieniędzy. Jestem w stanie to zrozumieć, ale znów z drugiej strony denerwuje mnie bezmyślne wydawanie tych pieniędzy. W Sierakowie wybudowano kryty basen. Idea piękna, ale cóż z tego kiedy basen otwierany jest tylko latem. A na jesień, zimę i wiosnę zamykany bo nie ma pieniędzy na utrzymanie. Basen generuje 7.000 zł przychodu miesięcznie (kiedy działa, oczywiście) , a jego koszt utrzymania oscyluje na poziomie 70.000 zł. I tej różnicy nie ma kto pokryć. To co? To w momencie planowania nikt tego nie wiedział? To nie lepiej te pieniądze przeznaczyć było na coś innego? Na przykład na remont kościoła? Ja wiem, że to z innej puli, ale w jednej gminie i mnie wk….rza.
Ale oprócz tego w Sierakowie upływ czasu podziałał na korzyść. Miasteczko wyładniało, kamieniczki przy rynku odnowione, dużo sklepów. Ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne.