„Puszczańska opowieść …” odsłona dziewiąta.
Dziś z rana zostaje wystawiona na ciężką próbę. Mimo panującego upału, duchoty i ogólnie męczącej pogody moja przyjaciółka wpada na pomysł pójścia na jagody. Nie budzi tym mojego entuzjazmu, próbuję ją odwieść od pomysłu, ale jest nieugięta. No ale cóż, dla gościa należy się poświęcić. Idziemy do pobliskiego lasu. Najpierw musimy minąć ten nieciekawy fragment, którym sąsiad przepędza krowy na pastwisko i trochę za bardzo dają nam się tam we znaki muchy, ale potem na szczęście znikają i już dalej jest lepiej. Komarów nie ma, a przed „wszami jelenimi” zabezpieczamy się jasnymi ubraniami (troszkę chronią, ale nie bardzo), długimi rękawami i spodniami oraz koniecznie (!) nakryciem głowy. W chustce na głowie wyglądam trochę jak „dójka Marusia”, ale wolę żeby ludzie się śmiali niż muchy gryzły. Zresztą, jacy ludzie? Na całej trasie spotykamy tylko dwie panie równie ślicznie wystrojone jak my.
Gorąco mi w tym stroju, w butach mi chlupie, oddychać nie ma czym, ale się poświęcam. Moja przyjaciółka wygląda tak jakby chciała uciec, ale pewno honor jej nie pozwala zrezygnować.
Docieramy do jagodowisk i zaczynamy szukać. Tu nie ma! I tu też nie! Ooo! Tu jest trochę. Zbieramy.
Po dwóch godzinach mamy dość. Zbierania, a nie jagód. Razem udało nam się nazbierać aż (!) ¾ litra. Do luftu taki wynik. A grzyba nie widziałyśmy żadnego. Oooo! Przepraszam. Widziałyśmy takie cosie na pieńkach, a to przecież też grzyby.
Wracamy do domu. Pierwsza rzecz po powrocie to zrzucenie ciuchów i prysznic z dokładnym myciem głowy, aby w razie czego utopić ewentualną „wszę”. Och! Jak dobrze. Już myślałam, że umrę z przegrzania.
Dopiero wtedy mogę usiąść z kawą i napawać się spokojem. Obiecuję sobie, ze dopóki nie spadną deszcze i trochę się nie ochłodzi, do lasu nie pójdę. Wolę siedzieć nad jeziorem na pomoście, lub na działce w cieniu niż gotować się w lesie i stanowić karmę dla robactwa.
Trochę mi szkoda, bo bardzo lubię spacery po lesie, ale przy tym upale grozi to udarem i przypomina obóz przetrwania, a nie relaksującą przechadzkę.
SIERPIEŃ
Lato w pełni.
Powoli mijają nam dni na błogim lenistwie. Zdecydowanie sprzyja temu upał. Do lasu nie chodzimy, bo jest to zbyt męczące. Bywamy (częściej mąż niż ja) nad rzeką i jeziorem.
Ciągle czekamy na deszcz. I widocznie nasze prośby zostają wysłuchane bo coś drgnęło w pogodzie. Pokazują się chmury. Pogodynki zapowiadają, że i u nas ma popadać. Aż nie wierzę. Tak długo było sucho, że zapomniałam co to deszcz.
No i pada nareszcie. Wieczorem grzmi, z daleka widać błyski i wreszcie pada. Nawet solidnie. I pada całą noc.
Rano świat wstaje jakby inny. Jakiś taki bardziej kolorowy. Napojony, nasiąknięty i wygląda, że będzie pił jeszcze. Pada, pada!
Już sobie obiecujemy, że za kilka dni pójdziemy do lasu na zwiady. Niestety przed wieczorem pojawia się wiatr, chmury znikają i padać przestaje. Oj, za mało tego deszczu. Powinno tak popadać z tydzień co najmniej. No dobra. Nie ma co narzekać, Dobre i to. Dobre jest też to, że spadła trochę temperatura, Już nie ma takiego powalającego upału. Jest bardzo ciepło, ale przyjemnie. Ja się cieszę, bo na kilka dni odpadł mi obowiązek podlewania roślinek rosnących w gruncie. Te z doniczek to bez zmian, dwa razy dziennie. A roślinki tak jakby chciały się odwdzięczyć za starania, rosną, kwitną i zaczynają owocować. Nigdy nie przypuszczałabym, że na tym piachu i w upale cokolwiek wyrośnie.
Nareszcie można połazić po okolicy. Oprócz stałych zajęć (wędkowanie, podlewanie, pielenie, zakupy, gotowanie, jedzenie) wprowadzamy do harmonogramu nowe pozycje. Zaczynamy zbierać jabłka ze starej, zaniedbanej jabłoni. Jako, że jabłoń od lat nie jest pielęgnowana, część jabłek spada w postaci zgniłków, które należy usunąć, bo zlatuja się do nich osy i nawet szerszenia widziałam. Brrrr.
Pozostałe jabłka stopniowo przerabiam do słoików lub na pyszne szarlotki, placki itp. A potem się dziwię, że kiecki trzeba popuszczać, bo jakoś tak dziwnie się skurczyły. To pewnie przez tę suszę!
Wieczorami nieraz gramy w badmintona lub palimy ognisko.
Od czasu do czasu robimy sobie wycieczki po okolicy. Zwiedzamy i oglądamy, ale oszczędnie, z umiarem. Przecież musi nam coś pozostać na przyszły rok, bo podjęliśmy decyzję o pozostaniu na miejscu jeszcze na przyszły sezon. Chcemy zobaczyć czy taka susza jest tutaj norma i regułą, czy ten rok jest wyjątkowy. A poza tym mój mąż jest zachwycony wędkowaniem w Warcie i twierdzi, że dopiero w przyszłym roku rozwinie skrzydła. Trochę tego słucham z przerażeniem, bo choć większość złowionych ryb wypuszcza, to te które przynosi zaspokoiłyby gusta i potrzeby nawet największego „rybożercy”.
Idziemy do lasu na rekonesans grzybowy. Na pierwszy rzut wybieramy najbliższy las. No fakt, coś się zmieniło. Pojawiają się pojedyncze surojadki i widzę kilka innych grzybków. Oooo! I nawet kilka goryczaków. Oj, żeby to chciały być prawusy! Ciut dalej znajduję nawet kozaczka, ale takiego zrobaczywiałego, że aż strach, ale na kartę trafia. Teraz długo, długo nic. Ale też i las nie jest potencjalnie grzybny. Trawa i trawa.
No i wreszcie. Kilka kurek. Tak, lekko licząc 8 sztuk. Potem znów długo nic i potem znów kilkanaście podgrzybków złotawych. Tych nie zbieramy, bo są liczniej zamieszkałe niż miasto Meksyk, a oprócz tego ciut podpleśniałe. Ale humory nam się trochę poprawiają. Grzybnia nie wyschła na amen i może wreszcie kiedyś wysypią się grzyby.
Czujemy niedosyt więc po południu znów idziemy do lasu. Tym razem wybieramy, taki bardziej odległy, mniejszy zagajnik brzozowy, otoczony młodym lasem sosnowym z ubogim podszytem. W ciągu kilkunastu minut znajdujemy 9 podgrzybków brunatnych, młodych i zdrowych rosnących w sporej niecce. A potem już nic. Kompletna pustka. Widocznie padający deszcz spłynął do tej niecki i to wystarczyło do wzrostu grzybów. A na pozostałym terenie było jednak za mało wilgoci. Ale jak na dotychczasowe grzybobrania to i tak po prostu eldorado!
Nie zawsze biorę ze sobą aparat, jest spory i dość ciężki, ale jak go już zabiorę to staram się zwracać uwagę na okoliczne drzewa. Uwielbiam stare drzewa, to chyba jakaś pozostałość po przodkach, którzy jak na rodaków Mendoga, Giedymina i Kiejstuta przystało, czcili stare drzewa. Zawsze gdy spotkam takie pra drzewo, bardzo chciałabym poznać jego historię. Dowiedzieć się co widziało, jak wyglądał okoliczny świat podczas jego życia.
W najbliższej okolicy mojej wioski las jest dość młody, bo jak już pisałam na początku XX wieku Puszczę nawiedziła plaga strzygonii choinówki. Za to na obrzeżach Puszczy, nad Wartą, można spotkać takie stare, ogromne drzewa, pewnie tam gdzie robactwo nie dotarło. Jest w okolicy kilka takich wielkich dębów, jest parę starych akacji, a nad samą wodą stara wierzba, której trzy konary wyrastają na skarpie, tuż przy samej ziemi, a pod korzeniami zapewne mieszka sam diabeł Rokita.
Niestety wiele z tych drzew, które zapewne przeżyły już po kilkaset lat, nie wytrzymuje naporu naszej przemysłowej ekspansji, bo widać na nich oznaki przemęczenia, a niektóre z nich kończą już swój żywot. Szkoda!
Następne spacery po lesie nie przynoszą już więcej żadnych jadalniaków, ale widocznie, w niektórych miejscach tej wilgoci wystarczyło na wyrośnięcie gołąbków i innych grzybów, przeze mnie nie nazywanych. Nie jest ich wiele, wręcz trudno je zauważyć, ale jednak w porównaniu z okresem poprzednim jest to znacząca różnica. Nawet w naszym ogrodzie pojawiło się kilka grzybów. W trawie pod jabłoniami pojawiło się kilka czubajek, a pod oknem sypialni wyrosła dorodna olszówka. Pomiędzy doniczkami z ogórkami pojawiła się spora kolonia brązowych, kruchych grzybów.
No i nad Wartą, na zmurszałej wierzbie, znajduję młodego żółciaka siarkowego. Ale, jako że my go nie zbieramy, to zostaje na miejscu i tylko trafia na kartę aparatu. Wyraźnie widać, że grzyby chciałyby rosnąć, ale mają trochę za mało wilgoci. Co prawda prognozy długoterminowe zapowiadają, że niebawem powinno popadać i u nas, ale już tyle razy deszcze nas omijały, że aż trudno mi uwierzyć.
Lato zaczyna skłaniać się ku końcowi, dni są coraz krótsze i słońce wędruje na coraz niższym pułapie. Jeszcze niedawno o godzinie 22 było widno, a mąż wstawał rano o 4 żeby pójść nad rzekę. Teraz o godzinie 5 rano jest jeszcze zupełnie ciemno, a o 22 zaczynam myśleć czy by nie pójść spać. Moje ogródkowe roślinki też zaczynają kończyć swój żywot. Codziennie zbierane pomidory zaczynają być coraz mniejsze, a ogórki zaczynają powolutku zamierać. Nawet przepięknie kwitnące przez całe lato pelargonie zaczynają gubić liście i już nie są takie bujne jak jeszcze niedawno.
Trzeba zacząć przygotowywać opał na jesienne dni. Co prawda, na zimę wrócimy do domu, bo dzieci by nam nie darowały gdyby nas nie było przez cały rok, ale jednak listopadowe chłody przed nami. W związku z tym mąż całymi dniami rąbie i układa w sągi drewno do pieców. Ja zajmuje się drobniejszymi gałęziami, które będą do palenia w piecyku łazienkowym. Uwielbiam palić ogień i dlatego zaanektowałam sobie na wyłączność ten niewielki piecyk, który nie wymaga wiele pracy, a daje mi dużo radości. Wystarczy kilkanaście gałązek grubości trzonka od łopaty i dwa-trzy olchowe polana, a w łazience jest cieplutko i przyjemnie. Niestety taki piecyk ma też jeden feler, z powodu którego dom nie za bardzo nadaje się do mieszkania w nim podczas mrozów, nie trzyma ciepła. Gdy przestaje się w nim palić, bardzo szybko się wychładza. W pokojach są solidne piece kaflowe, które po napaleniu kumulują ciepło przez wiele godzin i nawet przy niskich temperaturach dają miłe ciepło w mieszkaniu. A ten maluch powoduje, że gdy w czasie chłodu, rano wejdzie się do łazienki, to pierwszą czynnością musi być palenie w piecu. Przeżyliśmy to podczas kwietniowych chłodów, ale na razie nas to nie dotyczy. Jeszcze jest lato i palić w piecach nie trzeba.
Ostatnio coraz częściej zaczyna nas odwiedzać „nasza” sójka i dość długo nie mogłam zgadnąć czemu to zawdzięczamy. No fakt, przychodzi do wodopoju, ale potem czemu tak kręci się po działce i łazi po trawniku? No i odkryłam, że przylatuje jak do supermarketu lub wręcz stołówki. Otóż przyczyną są śliwy węgierki, których owoce właśnie zaczynają dojrzewać oraz słoneczniki. Nigdy nie sądziłam, że sójki jadają owoce i gdy zaczęłam znajdować opadłe śliwki z wydłubanymi dziurami, początkowo podejrzewałam szpaki i osy, ale ich u nas jest niewiele i przeważnie kręcą się koło jabłoni. Więc kto porobił te dziury? I okazało się, że sójka. Siada na gałęzi, zrzuca owoc na ziemię, a następnie jednym dziobnięciem wyskubuje kawałek. I dalej do następnej śliwki. Nigdy nie dłubie dłużej. Tylko jedno dziobnięcie.
A słoneczniki są ulubionym łakociem sikorek. Sikora siada na kwiatku i wyskubuje nasionko. Część nasionek jej spada na ziemię i na to tylko czeka sójka. Skok, chap i ziarenko jej. A sikorka z nią nie ma żadnych szans. Nawet jak jej lata i piszczy nad głową to sójka wcale nie reaguje. Dopiero zmasowany atak sprawia, że się oddala.
Wpada do nas również wiewiórka. Ta dla odmiany oprócz korzystania z poidełka, monitoruje stan dojrzewania orzechów włoskich i leszczyny. Na leszczynie co prawda jest tych orzeszków bardzo niewiele, więc dużego pożytku mieć nie będzie, za to orzech włoski obsypany jest owocami. Orzechy są duże i dorodne i tylko patrzeć jak zaczną pękać. Na pewno nie będę potrzebowała takiej ilości orzechów, (cóż bym z nimi zrobiła?) więc nie będę wiewiórze żałowała. Niech sobie zbiera ile potrzebuje.
Są to zapewne symptomy zbliżającej się jesieni. Zresztą wrzesień tuż, tuż. Dzieciaki sąsiada wróciły z wakacji i niebawem znów zaczną grać w piłkę na szosie, doprowadzając mnie do nerwowej palpitacji. Sąsiadowi to zupełnie nie przeszkadza i nie widzi w tym problemu. Fakt, że szosa przechodząca przez naszą wioskę nie jest arterią bardzo ruchliwą, ale jednak jeździ po niej trochę samochodów, w tym ogromne ciężarówki z drewnem, a kierowcy w ogóle nie stosują się do znaków ograniczających prędkość, tylko rwą przez wieś jak na torze Monza.
„Puszczańska opowieść …” – odsłona dziesiąta.
WRZESIEŃ
No i dzieci poszły do szkoły. I raptownie zmieniła się pogoda. Od wczoraj pada deszcz. Raz siąpi, raz leje i jest pochmurno i zrobiło się chłodno. Jeszcze przedwczoraj termometr wskazywał 27oC, a dziś temperatura nie przekracza stopni 16. Podobno ma tak być jeszcze jeden dzień, a potem znów ma być ładnie. No, dobrze, dobrze, Niech pada. Nie muszę podlewać i targać konewek, a w lesie może ruszą grzyby.
W domu nagle zrobiło się chłodno i wilgotno i nie jest przyjemnie, więc podejmujemy decyzję o napaleniu w piecu. Od razu zmienia się nastrój. Ciepełko od pieca, szum i trzaskanie ognia – jak ja to lubię!. Szkoda, że nie mamy kominka. Można byłoby obserwować ogień, ale i tak gdy piec jeszcze nie jest zamknięty i zakręcony, to z popielnika na pokój idą błyski ognia i robi się tak ciepło i domowo. A jeszcze do tego jak z kuchni czuć zapach piekącej się szarlotki lub ciasta ze śliwkami to tylko żyć, nie umierać.
Gdyby tylko mój małżonek nie włączył telewizora to nastrój byłby jak za moich młodych lat podczas wakacji u cioci na wsi. Uwielbiałam rano budzić się w taki deszczowy dzień i słyszeć jak w kuchni krząta się ciocia rozpalając ogień pod kuchnią. Od tamtych dni określenia „wspomnienie z dzieciństwa” lub „szczęśliwe dzieciństwo” kojarzą mi się natychmiast z ciepłym deszczem za oknem, ze szczękaniem fajerek, trzaskiem ognia i zapachami ciocinego domu; gotowaną kawą zbożową, drożdżowym ciastem z jabłkami i zapachem pościeli wypłukanej kijanką w stawie.
Mimo niespecjalnie urodzajnego roku to jabłek i śliwek mamy tyle, że i na szarlotki wystarczy i na zimę do słoików. Trochę to wymaga pracy. Trzeba owoce pozbierać, poobierać lub wydrylować i udusić. Muszę pilnować aby ręce mi nie sczerniały, a nie umiem nic robić w rękawiczkach. Dlatego wychodzą mi duże ilości kwasku cytrynowego i kremu do rąk. Ale jak przyjdzie pora obierania orzechów z łupin będę musiała jednak przeprosić rękawiczki. Bez nich nigdy nie domyję rąk.
Dziś od rana dzień przeznaczam na zajęcia kuchenno-przetwórcze. Mimo niesprzyjającej pogody idę do ogrodu po jabłka. Część sama spadła z drzewa i wystarczy je pozbierać i przebrać, ale część muszę pozrywać. Deszcz siąpi a z gałęzi, które potrącam, woda leci mi za kołnierz. Dobrze, że nie jest bardzo zimno. Zbieram całe wiadro jabłek. Nie wiem co to za odmiana, ale są słodkie i aromatyczne i na szarlotkę lub do ryżu, po prostu jak znalazł. Kiedy część jabłek dusi się w patelni, przygotowuję następną porcję do upieczenia w piekarniku. Nie mam niestety odpowiednio dużego naczynia do duszenia żeby zmieściły się wszystkie. I tak będę je dusiła „na dwa fronty” przez kilka dni. Potem wymieszam, napcham słoiki i spasteryzuję. A zimą … hmmmm, szarlotki, naleśniczki, ryżyk! Pycha! A d… rośnie!
Ze śliwkami jest łatwiej, tylko pestki trzeba wyjąć, napchać słoiki, zasypać cukrem i spasteryzować. A potem to i do ciasta, i na kompot i można łyżką prosto ze słoika wsuwać (trochę za słodkie, ale znam takich co lubią).
Trochę z tym wszystkim mam roboty, ale dziś nie omieszkam wybrać się do lasu, zobaczyć czy po deszczu choć trochę ruszyły grzyby. Pogoda jest sprzyjająca, ciepło ale nie gorąco, deszcz już nie pada, po wczorajszej ulewie już trochę trawy obciekły i mam nadzieję, że nie będzie za mokro. Idę. Wybieram moment kiedy pierwsza pasteryzacja stygnie, a mąż zajęty jest swoimi (czytaj: telewizyjno sportowymi) zajęciami. Oczywiście gdy wychodzę, mąż nie omieszkuje poczęstować mnie kilkoma opowiastkami o „krwiożerczych” dzikach grasujących po okolicy. Nic to! Jestem niewzruszona, choć muszę przyznać na samo hasło „dzik w lesie” ciarki latają mi po plecach. Wychodzę.
Żeby nie zapeszyć nie biorę koszyka, ale jakaś zaplątana anużka tkwi niechcący w kieszeni. Planuje wypad po najbliższej okolicy, tak w promieniu 300 metrów od domu. Nie biorę też aparatu, to tak na wypadek gdyby trzeba było wiać, opowiastki męża jednak gdzieś na dno duszy zapadły. Zezując na wszystkie strony, podejrzliwie nasłuchując każdego dźwięku czy gdzieś nie pokażą się dziki, łażę tam i z powrotem, w górę i w dół i znajduję kilkanaście podgrzybków, dwie kurki i jednego maślaka. Dzików na szczęście nie spotykam ani nawet nie słyszę, na szczęście zresztą, bo gdybym je usłyszała, mnie usłyszeliby wszyscy w promieniu 10 km.
Konstatuję, że te grzyby, które znajduję, to po pierwsze nie są wytwory wczorajszego deszczu, ale jakieś takie wcześniejsze, a po drugie rosną wyłącznie w obniżeniach terenu, tam gdzie jest mech, trawa i odrobina jagodzin. Po prostu tam gdzie zachowało się więcej wilgoci. Tam gdzie w podszycie nie ma takich roślin, grzybów też nie ma. Trzeba poczekać kilka dni, aż zadziała wczorajszy opad.
Ale i tak grzybków wystarczy dla nas na obiad. Będą uduszone z cebulką, w śmietanie i jak będzie mi się chciało, jednak mam jeszcze sporo pracy przy owocach, to zrobię do nich kopytka albo może śląskie? Mężowi już się zaświeciły oczy jak usłyszał o kluchach z grzybami. I zaraz mi się przypomina jak w zeszłym roku, kiedy było dużo grzybów, kręcił nosem na takie danie.
– Same kluchy z grzybami? A gdzie mięsko? Co to za obiad?!
Następne, jeśli będą, pójdą już do suszenia. Marynowanych mam jeszcze sporo z zeszłego roku, a u nas szczególnie nie idą, za to suszone … w ilościach hurtowych. A to do mięska w postaci gulaszu, zrazów, pieczeni czy różnych farszów z mięsa mielonego – gołąbków, klopsików, kotletów czy klopsa. Ale też do zup, kapusty i wszelakich sosów, o naleśnikach nie wspomnę. Tak, że w tym roku suszarki wszelakiej maści przygotowane, tylko grzybów potrzeba.
Apetyty i nadzieje mamy coraz większe, zwłaszcza, że mąż wracając z nad rzeki przynosi kilka podgrzybków, które znalazł tuż przy drodze i oczywiście zapowiada, że zaraz jutro skoro świt idziemy na grzyby.
Ale jako, że nie samymi grzybami człowiek żyje, wybieramy się na spacer nad rzekę. Pola już skoszone i dostęp trochę ułatwiony i choć pastuchy ciągle są, to przynajmniej nie wszystkie podłączone do prądu i przełażę pod nimi bez dreszczy latających po plecach. Ciągle mam nadzieję, że uda mi się sfotografować czaple i żurawie, ale niestety one ciągle nie chcą ze mną współpracować i odlatują, jak tylko pojawię się na horyzoncie. Udaja mi się tylko fotki z bardzo daleka, więc nie najlepszej, żeby nie powiedzieć kiepskiej jakości.
W związku z tym mam nadzieję na innych przedstawicieli fauny. Jako pierwszego spotykamy przycupniętego na polu zająca. Niestety on też nie chce uwzględnić moich potrzeb i mogę go sfotografować jedynie z daleka. Kiedy staram się podejść bliżej zając oddala się w pośpiechu. Niewdzięcznik! A ja chciałam pokazać jego podobiznę światu.
Już zaczynam się zniechęcać i myśleć „nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, wszyscy przede mną uciekają” kiedy pokazuje się łania daniela. Wychodzi z lasu i ustawia się do fotografii. Normalnie pozuje. Raz jeden boczek, raz drugi. Od razu poprawia mi się humor, a kiedy po drugiej stronie rzeki, na wprost nas żeruje sobie kozioł sarny, a kawałek dalej mama bóbr wyprowadza na spacer swoje podrośnięte młode i nie zwraca wcale na nas uwagi, to już mi zupełnie dobrze.
Mogę zająć się uwiecznianiem objawów nadchodzącej nieuchronnie jesieni. Pola skoszone, zaorane, puste. Pajęczyny, czerwieniejąca jarzębina, przekwitające letnie kwiaty, stada zbierających się ptaków, pierwsze wrony na polach mówią mi, że już tuż, tuż do jesieni. Byle była ładna, to będziemy nad Wartą aż do pierwszych śniegów. Ale jeśli jesień będzie mokra, wietrzna i deszczowa to wrócimy do domu, do miasta. Mimo iż dzieci oczekują, że szybko wrócimy, wcale nam się nie spieszy.
Dziś rano budzę się z myślą, że mamy pójść na grzyby. Wczesne wychodzenie na grzyby nigdy nie budzi we mnie specjalnego entuzjazmu, i dziś też, zanim wstaję stwierdzam, że jeżeli grzyby są, to są i nie uciekną. Można na nie iść w południe, albo nawet przed wieczorem. Nie ma tu tylu ludzi żeby mogli wyzbierać wszystko, coś dla nas zostanie zawsze. A ja, jak na starszą pania przystało, rano mam swój rytuał i nie lubię go naruszać. Wylewne powitanie przez Brzuszka, głaski i przytulanki, rozruszanie zastałych gnatów i poranna toaleta zajmują sporą chwilę. Potem leniwa poranna kawa, obchód działki, wymiana wody w ptasim poidełku, przyniesienie drewna do piecyka w łazience, śniadanko i chwila ciszy z podglądaniem ptaków. Dopiero potem mogę się wybierać na spacery i oddawać innym zajęciom.
Na szczęście mąż zmienia zdanie i wita mnie stwierdzeniem
– Teraz jadę nad jezioro powędkować na okonie, jak wrócę mam w telewizji mecz, a potem możemy iść na grzyby
Świetnie, w takim razie ja oprócz pasteryzowania słoików (pasteryzują się same, ja tylko doglądam), mogę zająć się przeglądem swoich kwiatków i sprawdzeniem czy już należy zbierać nasionka. Najbardziej zależy mi na aksamitkach, które uwielbiam i mam bardzo wiele odmian.
Przeważnie zbieram nasiona mieszane, ale w tym roku postanowiłam pooddzielać odmiany, żeby wiedzieć gdzie mi co wyrośnie. Już przygotowałam mnóstwo małych pudełek do suszenia i słoiczków do przechowania.
Przeglądam wszystkie roślinki i zaznaczam, które koszyczki z nasionami mam zostawić do pełnego dojrzenia i wyschnięcia. Niektóre już są suche i te zbieram. Mam nadzieję, że nic nie poplątałam i w przyszłym roku posieję te kwiatki w jakiś bardziej uporządkowany sposób. Choć właściwie taki mix aksamitkowy też jest bardzo fajny. One mają tak piękne kolory, takie pozytywnie nastrajające, wszystkie odcienie oranżów, żółci i cynobrów.
O zbieraniu nasion słonecznika nawet nie mam co marzyć. Wszystkie, na pniu, jak tylko dojrzeją są wyjadane przez sikory. A niech tam, niech jedzą! Tutaj i tak ziemia jest zbyt uboga aby słoneczniki się szczególnie udały. Pozbieram też strąki fasoli ozdobnej, ale to jeszcze nie teraz, jeszcze są zielone i niedojrzałe.
Smagliczki nie zbieram tylko kupuję co rok nową, zresztą ona jeszcze ani myśli zawiązywać nasiona. Kwitnie w najlepsze i przepięknie pachnie. Jest to dla mnie ciekawostka, ponieważ do tej pory smagliczka najpiękniej kwitła latem, a drugie kwitnienie po cięciu było już słabsze. A tutaj na odwrót. Latem, pierwsze kwitnienie było słabe, roślinki poszły w liście, a dopiero kiedy je po przekwitnięciu przystrzygłam puściło się mnóstwo kwiatków. Teraz to nawet liści nie widać.
Ooo, powinnam też zacząć zbierać nasiona wilca, bo widzę że torebki zaczęły pękać i w przyszłym roku wykiełkują mi w miejscach zupełnie do tego nieprzeznaczonych. W tym roku nieopatrznie zasiałam wilec na miejscu, na którym właściciele posadzili klematis, a on nie wytrzymał na piachu i obumarł. Tak przynajmniej myślałam. Ale w ciągu roku okazało się, że odbił i poplątał się z wilcem, co żadnemu z nich szczególnie nie posłużyło. Oba kwitły, ale przeszkadzały sobie nawzajem i muszę postarać się nie dopuścić do tego w przyszłym roku. Wilec jest bardzo ładny i lubię jego dzwonkowate kwiaty, ale muszę dla niego wykombinować jakieś miejsce, gdzie będzie mógł się swobodnie piąć do góry nikomu i niczemu nie przeszkadzając. Myślę, że stare malownicze, suche drzewo stojące po środku działki będzie w sam raz. W tym roku trochę na zasadzie eksperymentu posiałam po jego południowej stronie fasolę ozdobną i zupełnie nieźle sobie radziła, więc myślę, że wilec tam będzie miał nieźle.
O rety, nazbierałam tyle nasionek, że będę mogła obsiać całą działkę i jeszcze trochę mi zostanie. Muszę pokombinować gdzie jeszcze oprócz środka działki mogę go posiać i gdzie da radę rosnąć.
Pogoda jest przepiękna, aż chce się pracować na działce. Na dziś zaplanowałam niewielkie przycięcie żywopłotu i przekopanie i solidne podlanie kompostu, bo podejrzewam, że ostatniego deszczu było mu za mało. Nie jest to szczególnie atrakcyjne zajęcie, ale niezbędne żeby w przyszłym roku trochę zasilić roślinki. Mój mąż niestety nie podziela mojego zamiłowania ogrodowego i niezbyt chętnie daje się namówić do pomocy. Za to bardzo chętnie zajmuje się drewnem na opał i tnie i rąbie z dużym zapałem.
Jako, że siły fizyczne mam adekwatne do wieku i postury, to zajęcia te, oczywiście z przerwami, zajmują mi cały dzień. Ale żywopłot po przycięciu nabiera elegantszego wyglądu i nie zasłania widoku z okna, a obie pryzmy kompostowe solidnie napowietrzone i zwilżone na pewno będą do użytku na wiosnę.
W ramach zajęć odpoczynkowych zbieram trochę jabłek i śliwek i upewniam się, że owoce podjada nam nie tylko sójka, ale również dzięcioł (nigdy bym go o to nie posądziła), i z przerażeniem stwierdzam, że również szerszeń.
Te stworzenia napawają mnie ogromnym strachem, ale na szczęście nie ma ich w tym roku wiele. Teraz pojawia się kilka, ale urzędują na jabłoni i tylko trzeba uważać przy zbieraniu jabłek. Ale on są tak zajęte jedzeniem, że zupełnie nie zwracają na nas uwagi. Na szczęście! Nie są to moje ulubione zwierzaczki.
Z dużą przyjemnością siadam sobie na leżaczku, na stoliku książka, kawa i coś słodkiego. Mam zamiar odsapnąć kulturalnie i trochę poczytać, ale jest tak pięknie, że książka leży nietknięta, a ja delektuję się cudownym popołudniem. Trochę obserwuję motyle, które nareszcie się pokazały, bo latem było ich bardzo mało. W tej chwili całe mnóstwo uwija się nad moimi kwiatkami, przyleciało też mnóstwo pszczół i nawet pokazało się kilka os, które zapewne ściągnęły dojrzewające owoce.
Przy poidełku, jak zwykle ruch ptasich maluchów, wysoko na niebie uwijają się jaskółki. Staram się sfotografować je w locie, ale niestety kompletnie mi to nie wychodzi. Są zdecydowanie za szybkie. Muszę się zadowolić kilkoma typowymi zdjęciami jaskółek na drutach.
Zauważam też drozda pracowicie rozbijającego o kamień muszlę ślimaka. Niestety, zanim sięgam po aparat muszla jest już rozbita i udaje mi się tylko podobizna drozda ze ślimakiem w dziobie, a i tak nie jest najwyższych lotów, bo drozd jest płochliwy i nigdy nie zbliża się zanadto.
Przed wieczorem wybieramy się do lasu, niestety ta odrobina wilgoci, która pokazała się po ostatnim deszczu, już wyparowała i nie miała wpływu na pojawienie się nowych grzybów. Wracamy z niczym, znaleźliśmy dwa podgrzybki, już częściowo ususzone i kilka kurek nie pierwszej młodości. Trochę mi żal, bo bardzo lubię zbierać grzyby, a tu taki zawód. No, może jeszcze coś się zmieni, bo podobno znów ma popadać. Tylko znając tutejsze „obyczaje” deszczu to raczej będzie to deszczyk typu „kropidło leniwego księdza” czyli pokropi i już. Ale nie zapeszam, czekam i mam nadzieję.
Ja zwykle z zaciekawieniem czytam kolejne części tej opowieści…
Cudowny powrót do letnich i jesiennych dni:) Świetnie się czyta.