Puszczańska opowieść babci Margolci (cześć V i VI)

Puszczańska opowieść babci Margolci (cześć V i VI)
Udostępnij:
  •  
  •   
  •  

„Puszczańska opowieść ….”

MAJ

No i wreszcie zaczyna się prawdziwa wiosna. Zaczyna się zielenić. Na działce pojawiają się ptaki. Pewno wyczuły, że będą mile widziane. Nasz pies Brzuszek nie ma natury zabójcy i ptaki mu nie przeszkadzają. No, nieraz coś tam do nich po swojemu gada, ale ptaszorom to zupełnie nie przeszkadza. Dawniej na działce mieszkały koty, więc ptaszory zapewne zadowolone są ze zmiany lokatorów.
Na razie jeszcze nie wiem jakie to gatunki, ale od świtu do zmierzchu towarzyszy nam ćwierkanie, piukanie, świergotanie i wszelkie inne rodzaje ptasich treli.
Pogoda ładna i coraz śmielej zaczynamy penetrować okolicę. W najbliższej odległości od naszej wioski są dwa jeziora rynnowe – Kłosowskie i Mnich. Nad oboma zorganizowano Rezerwaty przyrody.
Nad jeziorem Kłosowskim rezerwat „Czaple Wyspy”, ale na razie żadnych czapli nad tym jeziorem nie spotkałam. Zresztą jezioro to ma dość niedostępne brzegi, zarośnięte i strome. Nieszczególnie nadające się do penetracji dla starszej pani.
Tylko w jednym miejscu udaje mi się dostać nad brzeg, na tyle aby zrobić kilka zdjęć. Próbuję zleźć trochę niżej i bliżej wody, ale chaszcze przy pomocy, których spuszczam się na dół zaczynają ze mną pogrywać na zasadzie „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Zaplątuję się w jakieś pnącze, dokładają się do tego jeżyny i w pewnym momencie sytuacja jest taka, że buty ześlizgują się po stromym stoku, za nimi dąży cielsko, a nogi oplątane chaszczami trzymane są na miejscu. Próbuję się czegoś złapać ale wszystko kłujące i drapiące. Mam wrażenie, że albo zaraz zlecę głową w dół, na dokładkę w podartym odzieniu, albo zostanę tu już na zawsze. Na szczęście udaje mi się złapać równowagę przy pomocy jakiejś litościwej brzózki, ale wyplątywanie się z chaszczy trwa na tyle długo (a nie mogę szarpać, bo nie chcę wracać do domu błyskając gołym zadem), że już nie odważam się więcej złazić nad brzeg.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek Obrazek

widoki jeziora Kłosowskiego

Jezioro Mnich jest jest o tyle ciekawe, że częściowo zarośnięte, bagniejące i od naszej strony również niedostępne. Wysoki, stromy brzeg, chaszcze i bagienne brzegi przypominają mi niedawna wyprawę nad Kłosowskie i zdecydowanie zniechęcają do spaceru nad to jezioro. Dopiero wyprawa na drugą stronę zaspokaja moją ciekawość poznawczą. Szlak prowadzi do małej, starej przystani rybackiej, przy której stoją dwie stare łodzie chyba już nienadające się do użytku. Na trasie do przystani spotykamy też przepiękną starą sosnę. Takie duże i stare drzewa nie są tu szczególnie częste, bo ta część puszczy została na początku XX w „zeżarta” przez strzygonię choinówkę. Tylko na drugim końcu jeziora Mnich pozostał fragment, który w tej chwili zamieniono na rezerwat – Cegliniec. Ale póki co, jeszcze tam nie dotarłam.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

jezioro Mnich (albo Mnisze)

Trzecie jezioro, do którego mamy trochę dalej to Barlin. Dość malownicze i można do niego dotrzeć bez problemów i konieczności przedzierania się przez chaszcze. Sam miód dla moich steranych wiekiem i kilogramami nóg. Nad jeziorem jest kilka pomostów dla wędkarzy i mąż mój obiecuje sobie, że na pewno postraszy tutejsze ryby.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

jezioro Barlin

Niestety w czasie tych spacerów stwierdzamy, że wiosna rozpoczęła się na dobre i wraz z nią rozpoczął się sezon „gryzący”. W lesie nad jeziorami dopadają nas komary i w odwłoku mają nasze Muggi i inne preparaty z Deet’em, czy bez. Przynajmniej niektóre postanawiają uprzykrzyć nam życie. Gryzą, brzęczą i włażą do nosa i uszu. Fuj! Jeszcze nie wiem co mnie czeka później!
Dlatego z tym większą przyjemnością zajmuje się „ogródkiem” to znaczy grządką szumnie zwaną warzywną, drugą z aksamitkami oraz resztą zasiewów w doniczkach. Jako, że lubię eksperymenty postanowiłam „uprawiać” pomidory i ogórki w doniczkach. I o dziwo, one rosną i wygląda, że im tam dobrze.
Wszystkie rośliny na działce też wreszcie ruszają pełną parą i wreszcie robi się zielono. Już nie mogłam się doczekać. Tegoroczna zima mocno dała mi się we znaki. A ja tak nie lubię zimy. Nareszcie można zdjąć zimowe łachy i napawać się słońcem.
Kwitną jabłonie i bardzo nieśmiało zdziczałe wiśnie (ciekawe czy będą owocowały?). Większość krzewów obsypuje się kwiatami. Wreszcie kwitnie bez i pokazują się różne robalki, nie tylko te leśne gryzące, ale też te sympatyczne. Sporo pszczół i trzmieli pracowicie uwija się wśród kwiatów. Mnóstwo rozmaitych żuczków i chrząszczy, niektóre o bardzo fantazyjnych kształtach, ale o dziwo bardzo niewiele motyli. A ja specjalnie dla nich posiałam facelię na kawałku grządki aksamitkowej. Od czasu do czasu pokazuje się któryś z bielinków, ale innych motyli prawie nie widuję. A gdzie wszelkie rusałki, cytrynki, modraszki i kraśniki? O paziu królowej to nawet nie marzę, chyba nigdy go nie widziałam.
Może później latem pokażą się i inne motyle i skorzystają z założonej dla nich stołówki.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Obrazek Obrazek Obrazek

a to objawy wiosny (kwiatki i robalki)

Nareszcie jest wiosna!

Brzuszek z dużym zainteresowaniem zwiedza działkę. W krzakach znajduje mnóstwo fantastycznych zapachów. Któż tam nie bywa?! I koty z sąsiedztwa, i mieszkający nieopodal lis (którego na szczęście Brzuch nie spotyka oko w oko) i przeróżne ptaki. Po śladach widać, że na działce bywa też wiewiórka i całe mnóstwo nornic. Jest co tropić! A ile dołków można wykopać! Państwo, w tych chaszczach nawet nie zauważą. Żyć, nie umierać.
Ciągle odkrywam na działce nowe rośliny, nad którymi należy roztoczyć opiekę. Jako, że ziemia jest bardzo uboga postanawiam założyć kompostownik, do którego będziemy wyrzucali wszelkie odpadki organiczne oraz skoszoną trawę. Na jesieni będzie jak znalazł do ulepszenia piaszczystego gruntu. Przeznaczam na to miejsce na tyłach budynku gospodarczego, w cieniu rozłożystego orzecha włoskiego. Będą trzy pryzmy. Na jednej będę składowała trawę, a na dwóch pozostałych odpadki z kuchni i ogrodu. Zaczynam szukać krwawnika, aby przyspieszyć rozkład i już na jesieni mieć materiał gotowy do rozłożenia na grządkach. Okazuje się, że nie jest to roślina rzadka w okolicy i niedługo mam go wystarczająco dużo aby dorzucić do kompostu. Na razie jest to niewielka pryzma, ale widzę, że w ciągu następnych dni szybko urośnie. Chwasty rosną w wyjątkowym tempie, aż nie nadążam w oczyszczaniem miejsc gdzie posiałam swoje roślinki. Muszę uważać, żeby sobie nie powypielać tego co nie chcę, te małe rośliny są tak do siebie podobne. A, że jak na starszą panią przystało, wzrok mam zdecydowanie kiepski, to zdarza mi się powyrywać nie to, co potrzeba. A potem się dziwę, dlaczego nie wyrosła mi np. pietruszka tylko jakieś takie dziwne roślinki, mocno wyglądające na chwasty. A, że i skleroza też nie jest mi obca, to często nie pamiętam cóż takiego ja tu posiałam i co powinnam powyrywać, a co pozostawić. Ale przynajmniej mam fajne niespodzianki gdy wyrośnie mi coś nieoczekiwanego w danym miejscu.

CZERWIEC

Wiosna pełną gębą. Zaczyna się robić gorąco i prawie wcale nie pada. Dochodzi mi codzienne zajęcie wieczorne, polegające na podlewaniu wszystkich młodych roślinek. O dziwo rosną na tym piachu. Zastanawiam się czy lepiej podlewać rano, czy wieczorem, ale słońce od samego rana pali i piecze tak bardzo, a nie mam ochoty wstawać przed wschodem, że wybieram opcję wieczorną.. Ma ona, co prawda jeden znaczący feler, wieczorem jestem gryziona przez komary, które robią to wyraźnie z dużym upodobaniem. Pocieszam się jedynie tym, że muszę mieć wyjątkowo słodką krew, bo mojego męża tak bardzo nie gryzą.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Najoporniej rośnie pietruszka, ale to było do przewidzenia. Za to koper i sałata, które w Drohiczynie zżerały mi robale (gąsienice i mszyce) tutaj rosną bardzo ładnie. Nawet doniczkowe pomidory i ogórki zaczynają owocować.
Za to las zaczyna być dla nas niedostępny. Dziki, co prawda gdzieś zniknęły, pewno oddaliły się od coraz bardziej zaludnionych terenów w dzikie ostępy i komarów jest jakby mniej, ale w zamian pojawiły się chmary innego gryzącego robactwa. Gzy, ślepaki, jusznice czy bąki (jak je zwał, tak zwał) uniemożliwiają wstęp do lasu. Mojego męża omijają, ale ja muszę stanowić dla nich nie lada przysmak (zresztą im się nie dziwię!) bo gryzą mnie za dwoje. A że jestem uczulona na jad owadów to chwilami wyglądam jak upiór z Luwru. Dlatego z coraz większą niechęcią chodzę do lasu. A jeszcze, jak któregoś dnia przynoszę „sobie” z lasu we włosach badziewie o naukowej nazwie „strzyżak jeleni” to już szlag mnie trafia. Nie będę do tego lasu chodziła! i już! Ale, że z powodu super suszy, na grzyby w lesie się nie zanosi, to nawet mi nie żal. Ta „wsza jelenia”, jak ją nazwali tutejsi mieszkańcy, doprowadza mnie do szału. Nie dość, że łazi po człowieku i gryzie, to jeszcze jej złapać nie można, tak zasuwa pomiędzy włosami.
Od czasu do czasu chodzę nad rzekę, ale muszę wybrać taką porę, aby nie spotkać krów na pastwiskach, przez które muszę przejść. Jeżeli są, to muszę solidnie nadkładać drogi, bo nie wiedzieć czemu, nie patrzą na mnie życzliwie. No i co i rusz muszę przełazić pod pastuchami lub przedzierać się przez pokrzywy i inne „bodiaki”. Nie wprawia mnie to w zachwyt. A muchy gryzą!

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Ogólnie brzegi Warty nie wyglądają z bliska zachęcająco, ale znajduję miejsce urokliwe. Fragment starorzecza, stanowiący rozległe rozlewisko, na którym spotykam sporo ptaków wodnych. Czaple siwe, czaple białe (nawet nie wiedziałam, że takie są w Polsce), kaczki, łabędzie i żurawie. Niestety trudno je podejść (zwłaszcza czaple i żurawie) tak, aby można było je swobodnie sfotografować, a na podczołganie się nie mam szans. Nie mówiąc już o moich możliwościach, to ptaki padłyby jak jeden na zawał serca widząc panią w wieku, solidnej postury, czołgającą się wśród pokrzyw i krowich kup.
Ale im nie daruję. Kiedyś mi się uda i znajdą się na karcie.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

A deszcz nie pada! I jest coraz goręcej. Koszona regularnie, ale niepodlewana trawa zaczyna powoli żółknąć. A przecież to dopiero czerwiec.
Muszę zorganizować poidełko dla małych ptaszków, których na działce jest coraz więcej. Wyraźnie oczekują od nas wsparcia. Gdy tylko zostanie gdzieś jakiekolwiek naczynie z wodą, nagle pojawiają się spragnione ptaszory. Niby w okolicy jest wiele zbiorników wodnych, ale dla tych malutkich skrzydełek to chyba za daleko.
Któregoś dnia okazuje się, że odwiedzają nas nie tylko te małe ptaszki.
Wychodzę sobie rano na ganek przed domem, a tu na trawniku siedzi opierzone już pisklę sójki. Cóż się okazuje? Otóż w gałęziach sosny kanadyjskiej rosnącej tuż przy domu i opierającej się o ganek, sójka założyła gniazdo i wychowała dwoje młodych. A przecież my na tym ganku codziennie siadamy z kawą, rozmawiamy. Brzuch też grzeje się w słońcu (mimo upału) leżąc na ganku. A sójce to nie przeszkadzało. A my nawet nie zauważyliśmy, że pomiędzy igłami mieszkaja sójki, takie były dyskretne. Albo my gamoniowaci?!
Zaczynam dyskretną obserwację. Na niedalekiej brzozie siedzą rodzice pisklaka i drą dzioby, nawołując. Ale młode jakby jeszcze nie gotowe do lotu. Siedzi przycupnięte na trawie i nie reaguje na nawoływania. Po chwili podejmuje decyzję i trochę podlatując, trochę skacząc przenosi się pod „gniazdową” sosnę. I cóż ja widzę?! Otóż młode przemieszcza się do gniazda przeskakując w górę, z gałęzi na gałąź, jak po schodach. A tam obok gniazda siedzi jeszcze jedno młode. Rodzice ciągle nawołują, więc jedno z młodych decyduje się na lot do brzozy. Ale cóż to jest za lot!? Opadanie i wznoszenie, nawet mały korkociąg. Styl typu „rozpaczliwiec”, ale młode dociera do gałęzi z rodzicami. Drugie młode ciągle siedzi w gnieździe. Widocznie jest słabsze i potrzebuje więcej czasu na podjęcie życiowej decyzji.
Mija godzina, dwie. Rodzice ciągle nawołują i wreszcie młode podejmuje decyzję. Równie rozpaczliwie, z przygodami i awaryjnymi lądowaniami, podąża za rodziną. Jeszcze przez kilka dni widzimy i słyszymy je na naszej działce, a potem znikają.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Wyświetleń: 590


Udostępnij:
  •  
  •   
  •  

Dodaj komentarz