„Puszczańska opowieść…” – odsłona dwunasta i OSTATNIA!
LISTOPAD
Idzie zima i wcale mnie to nie cieszy. Nie lubię zimna, śniegu i wiatru. Co prawda upału też nie. Idealna według mnie pogoda, to tak między 16 a 22 stopnie. Czyli temperatura września i października, temperatura grzybowa.
Trzeba zacząć myśleć o powrocie do domu. Sądziliśmy, że uda nam się pobyć aż do połowy grudnia, ale okazuje się, że dom nie bardzo się do tego nadaje. Owszem piece są i jak się napali to jest ciepło, ale kiepskie podłogi i brak solidnej poziomej izolacji powodują, że w mieszkaniu ciągnie po nogach. No i ogrzewanie łazienki pozostawia wiele do życzenia. Malutka koza dobra jest przy temperaturach sporo powyżej zera, ale w nocy już są solidne przymrozki i poranna toaleta w zimnej łazience nie stanowi przyjemności. Nie mówiąc już o tym, że w ciągu dnia w łazience też jest zimno bo koza grzeje tylko wtedy gdy pali się w niej ogień. No a trudno palić przez cały dzień. Ileż to by trzeba było drewna!? Czyli mówiąc po prostu – dupsko marznie.
Ale póki co korzystamy z przyrody. Jeszcze jest na tyle ładnie, że można spacerować. Mąż wędkuje a ja przysposabiam ogródek do zimy. Grabię i grabię. Staram się też porobić jesienne fotki otaczającej nas przyrody, ale ona już układa się do snu i nie chce współpracować. Zwierzyna się gdzieś pochowała, a jak już uda się jakiegoś przedstawiciela fauny spotkać, to zaraz ucieka. Zresztą zaczęły wiać wiatry a moje oczy reagują wtedy łzami i zanim, taka zapłakana, zobaczę jakiegoś zająca czy sarenkę, to oni zdążą zawsze zwiać.
Grzyby w lesie jeszcze się pokazują, ale nie są już zachęcające. Zresztą nazbierałam i nasuszyłam tyle, że chyba na parę lat wystarczy. Co prawda na działce, na starym pniu (chyba śliwki?) pojawiają się opieńki. Sądzę, że to opieńki ciemne.
W dni kiedy świeci słońce jeszcze niektóre krzewy, które nie do końca potraciły liście, ozdabiają okolicę. Wśród szarości i burości przypominają, że lato dopiero co się skończyło.
Już powoli przestaje mi się chcieć wychodzić z domu. Wieje, popaduje, a ja okularnik jestem i w czasie deszczu niewiele widzę jak mi patrzałki zaleje.
Chodzę teraz na spacery wzdłuz szosy w kierunku do Sierakowa. Około kilometra od Kobylarni są stawy rybne utworzone w naturalnych zagłębieniach terenu, w dolinie strumienia, który nawet na starych niemieckich mapach nie nosi żadnego imienia. Stawy te wyglądają na naturalny zbiornik, jak zwykłe jezioro rynnowe, dookoła obrośnięte lasem, na niewysokich brzegach.
Okazuje się, że teraz jesienią woda z nich jest spuszczona, a przez dolinkę płynie strumień. Zbieraja się nad nim chmary czapli, ale wyraźnie nie życzą sobie abym robiła im zdjęcia. Jak się przejeżdża obok samochodem to w ogóle nie reagują. Ale wystarczy tylko pojawić się na piechotę to zaraz przenoszą się w odległe miejsca i dlatego fotki mam tylko z daleka.
Czas myśleć o powrocie do domu. Ufff. Aż mnie ciarki przechodzą na samo pomyślenie o pakowaniu. Trzeba zabrać prawie wszystko, a to wszystko musi się zmieścić do samochodu i jeszcze zostawić miejsce dla nas.
Zaczynam pakowanie i już psychicznie przestawiam się na duże miasto. Pełno ludzi, hałas, smród, wszyscy się gdzieś śpieszą, biegną, nie ma czasu na nic. Okropieństwo. Jak mam zmieścić grzyby suszone, toż one zajmą cały bagażnik!? A reszta gdzie? Chwila kombinowania i wymyślam. Kupuję na poczcie dwa pudła, największe jakie są, ogromne, z już opłaconą wysyłką i grzyby idą pocztą. Przy ważeniu okazuje się ile nazbierałam. O mamuńciu, toż to ponad 10 kg suszonych. Wariatka.
Reszta już łatwo się mieści. Dwa dni i popakowane, załadowane do samochodu i jutro rano wiooo!
Wrócimy wiosną, jak stopnieją śniegi.
KONIEC
Szkoda że to już ostatni odcinek -z przyjemnością czytało się i oglądało Twoje opowieści. Czekamy rok następne odcinki 2014