Wczoraj wczesnym rankiem, gdy lekka mgiełka jeszcze unosiła się nad polami [także nieskoszonym nie wiedzieć czemu owsem ] a zwierzyna leśna rozpoczynała poranną gimnastykę…
pomykałam radośnie w stronę lasu wymachując koszykiem. Niestety w lesie powitała mnie palba pękających pod butami gałązek, znak suszy, którego wyjątkowo nie lubię. Niemniej coś tam rośnie…
Gdybym zbierała sitarze, miałabym z pól koszyka. Ale nie zbieram. Koźlarzy parę zapazerniczywszy, ruszyłam dalej. A! Zapomniałam dodać, że w mojej miejscówce oprócz koźlarzy, sitków, muchomorów rdzawobrązowych i mojego faworyta, łuskwiaka ognistego, panoszył się jakiś grzybiarz, którego obecność wyczułam po papierosowym dymie. Był to jedyny okaz tego gatunku spotkany podczas ponad 5 godz. w lesie, a to znak suszy niechybny! Ale do rzeczy! Inne wczorajsze znaleziska:
Zawędrowałam nad moje leśne bajorko, które prawie wyschło, ale za to cudnie rozrosły się mchy a wśród nich małusie grzybaski, które pewnie tylko Gonzo by rozpoznał. W każdym razie o Nim sobie na ich widok pomyślałam. Ja rozpoznaję tylko z drugiej fotki monetnicę plamistą. Ale idźmy dalej! Tym razem coś bardziej znanego: wrośniaki różnobarwne, tęgoskóry cytrynowe [wprost potykałam się o nie] i kolejna monetnica – jak kwiatek. Gołąbki NN [mnóstwo], goryczaki żółciowe w różnym stadium i stułka piaskowa. Focąc ją odkryłam, że zgubilam prawie nowy statyw.
Żeby nie było, że nic nie wpadało mi do koszyka…
I z Czerwonej listy: wrośniaczek sosnowy, twardziak muszlowy i nowe znalezisko, za to od razu w ilości hurtowej – zasłonak fioletowy.
Przeszłam ponad 10 km, wróciłam padnięta, ale zadowolona, tym bardziej, że nie zmęczyłam się dźwiganiem koszyka [jakaś 1/4 może]. Jak nie popada, szału nie będzie.