Z trudem doczekałam do 8.30, żeby trochę podniosła się temperatura i tyle mnie widzieli.
Wsiąkłam na ponad 6 godzin. Po raz pierwszy od bardzo dawna wyczerpał mi się akumulator w aparacie a fotek natrzaskałam jak nawiedzona. Dziś będzie tylko część relacji poświęcona w większości buszowaniu w buczynie.
Plany miałam trochę inne, ale okazało się, że po ostatnich deszczach tak podniosła się woda w strumyku, że kamienie, po których przechodziłam na drugą stronę, znikły w odmętach. Wcale nie popsuło mi to nastroju. Parę fotek sprzed buczyny.
Oczywiście po opieńkach zostały tylko smutne wspomnienia, ale innych grzybków co niemiara.
Jak widać, nadal jest na bogato. Pewnie, że era pazerniczenia [na większą skalę] poszła w siną dal, ale obiektów do fotografowania nie brakuje. Pojawiły się już płomiennice zimowe, wzrok przyciągają różne nadrzewniaki, kisielnice, żylaki trzęsakowate i promieniste. Ale moim dzisiejszym hitem z buczyny były rozszczepki kloszowe i kubki prążkowane, których było w jednym miejscu mnóstwo. Szkoda, że trochę wcześniej ich nie namierzyłam.
Honory domu pełnił w buczynie sam admirał. Rusałka admirał. 
Było cudnie – zapachy jesieni, senne [do czasu!] robalki, ciepło i prawie bezwietrznie. Kolory takie, że od razu gada się cytatem: „oczu oczarowanie”. Kto dziś nie był, niech leci jutro. 






























































































