Wiecie, jak jest przykro, gdy się nastawimy na coś, a potem głupi deszcz zepsuje plany? Wiecie. Tak było dziś. Ale koło 10.00 przestało padać, a tyle mi wystarczyło, by koło południa ruszyć „w siną dal”. Czasem jakiś samotny promyk wychylił się nieśmiało i szybko schował w pierzynę chmury. Wiedziałam, że w lesie warunków do zrobienia przyzwoitego zdjęcia nie będzie, więc zamierzałam zrobić rundkę na obrzeżach. Postanowiłam zacząć od mojego czar-drzewa, a właściwie tego, co z niego zostało. Ale o tym będzie w innej relacji, której będzie ONO jedynym bohaterem.
Pierwsze napotkane grzybki [płomiennice i żylaki] zapowiadały, że mimo 13-go źle nie będzie.
I rzeczywiście nie było. Moje sokole oko dostrzegło na pniu jakieś grzybaski i pognałam w tamtym kierunku. Cała masa grzybówki dzwoneczkowatej! Potem zobaczyłam gałązkę z kisielnicą i położyłam ją na mchu, żeby ładniej wyglądała.
Uzbroiłam oko i… Nie będę cytować. Niestety tak czasem mam, jak zobaczę nowego grzybka i to jeszcze takiego uroczego, jak kubianka kotkowa [dzięki raz jeszcze wszystkim Panom, którzy pomagali mi grzybka nazwać].
Sesji nie było końca, a gdy zdawało mi się, że już mogę iść dalej, zeszłam kawałek niżej, gdzie już było naprawdę grząsko. I tam było ich mnóstwo.
W ogóle grzybów nie brakowało: uszaki bzowe, trzęsaki, kisielnice, powłocznice, wrośniaki i inne. Teraz będzie kolorowy mix.
