Kapitalista wyzyskiwacz tak wysysał ze mnie ostatnio siły żywotne, że nawet nie miałam co marzyć o jakimkolwiek wypadzie do lasu. Zresztą jak iść do lasu, skoro wraca się do domu, gdy ciemno, jak – za przeproszeniem co bardziej wrażliwych – w pysk strzelił. Zgodnie jednak ze znaną mi dewizą „Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego”, starałam się nie złorzeczyć. No zaiste starałam się, a co mi z tego „wyjszło”, to już całkiem inna bajka. Byle do weekendu – powtarzałam jak mantrę, patrząc zarazem z niepokojem na prognozy, wieszczące „Aleksandrę”. Co prawda jako „góralce nizinnej” byle wietrzyk nie jest mi straszny, ale też za „kielecką pogodą” nie przepadam. Kiedy wreszcie zrzuciłam kajdany zawodowej niewoli i bacznie rozejrzałam się wokół od razu wiedziałam, że IDĘ. Wiało bo wiało, ale świeciło i było ciepło. Czegóż trzeba więcej? Na początek znajduję wodnichy, ale są tak nasiąknięte wodą po rozmarznięciu, że powinny się nazywać klapnięte. Podobnie z lakówkami, chociaż one są w zdecydowanie lepszej formie. Widać, że grzybnie nie odpuszczają, bo sporo maleństw – także innych gatunków – wystawia ciekawe łepetyny.
Zdecydowanie lepiej jest wśród nadrzewnych. Robię sesję moim ulubienicom rozszczepkom, potem trafiam na ogromne lakownice spłaszczone. Są naprawdę okazałe. Kawałek dalej trzęsak i już tradycyjnie – powłocznica dębowa. Wrośniaki, szaroporki, skórniki – jest tego grzybowego nadrzewniactwa dostatek, a ja niestety tylu jeszcze nie rozpoznaję.
Ale oczywiście największą frajdę sprawia mi inne znalezisko. W końcu ma się ten zadawniony sentyment do szyszuń. A że ta ma lokatorów? Tym jest bardziej intrygująca.
Czas biegnie jak szalony, słońce zapada za horyzont. Pora wracać. Żadna „Olka” nie szaleje, wieje, owszem, co nieco, ale w granicach zdrowego rozsądku. Wypadzik cudny był, szkoda, że krótki. Ale wszak weekend u bram! Może coś jeszcze się zdarzy?