Wczoraj mieliśmy do załatwienia bardzo ważną sprawę i trzeba było wstać skoro świt. Sprawa została załatwiona szybko, a dzień mimo złych prognoz zapowiadał się na ładny. Zaczęliśmy się zastanawiać co będziemy robić, bo roboty w bród zarówno w domu jak i wokół domu. Nagle żona daje propozycje – a może na Słowację na mały rekonesans, sprawdzimy co w lesie piszczy, może znajdziemy smardze. Mnie dwa razy nie trzeba powtarzać, zgodziłem się chętnie. Raz dwa robimy kanapki, herbatę do termosu i w drogę . Ruszamy i jadąc dyskutujemy, gdzie dokładnie na tą Słowację i znów propozycja Eli: – odwiedźmy najpierw polskie miejsca smardzowe, jeżeli nic nie będzie wrócimy do domu.
Zmieniam kierunek jazdy i pędzimy na polskie miejscówki, ale te świecą niestety pustkami, a o smardzach można pomarzyć, różowe lepiężniki zaczynają dopiero kiełkować, białe są znacznie większe, te jednak smardzom nie są potrzebne. Jednak z postanowienia o powrocie nici, teraz już nie chce się nam wracać, udajemy się więc w dalszą drogę, odwiedzając kolejne słowackie, smardzowe dolinki, wypatrując z nosem przy ziemi białych szpilek, bo takie się spodziewałem zobaczyć, ale znajdujemy tylko szyszkówki, kubki, nadrzewniaki, całe poletko krokusów.
Ela zalazła nowe stanowisko czareczki czarniutkiej, zaczynamy zbierać szyszkówki, ale że jest to żmudna praca rezygnujemy z niej i udajemy się do ostatniej zaplanowanej dolinki. Na miejscu z przykrością zauważamy że najlepsze miejsce smardzowe zostało zasypane rumowiskiem i ziemią, dokładnie penetrujemy to co jeszcze nie zostało zasypane.
Nagle słyszę jest jeden o drugi, nie trzeba mi było podchodzić blisko, widzę je z daleka, zaczynam sesję fotograficzną i znowu słyszę – o jeszcze dwa i też je widzę z daleka, niestety dalej nie dało się już szukać, bo wszystko został przykryte ziemią, ale to co znaleźliśmy w zupełności nam wystarczy, cel został w 100% osiągnięty. Po sesji fotograficznej smardze zostają na swoim miejscu, a my szczęśliwi wracamy do domu.
Meryt