Sobotnie słońce wabiło skutecznie, więc już o 9.19 robiłam pierwszą fotkę dzwonkówce wiosennej, wdzięcznie zwanej wieruszką. 2,5 stopnia + i wiatr, to niestety nie było zbyt miłe, zwłaszcza dopóki nie weszłam do lasu. Oczywiście poszłam odwiedzić moje tajemnicze pezizy, tym razem zamarznięte na kość.
Mogłabym wyliczać, czego nie znalazłam, ale sobie [i Wam] tę listę daruję. Bo przecież znalazłam trochę okazów cieszących oko. Wrośniaki różnobarwne, skórniki szorstkie, kisielnice trzoneczkowe, łzawnik rozciekliwy, łyczniki ochrowe, rozszczepki, które uwielbiam za ich urodę.
Kwiatów w lesie jeszcze nie namierzyłam, przeszłam nawet kawałek nad rzeczką, że może tam, ale poza śledziennicą na drugim brzegu niczego nie wypatrzyłam. Za to całkiem inaczej wyglądała sprawa ze skrzydlatymi przyjaciółmi.
Muszę się pochwalić, że po raz pierwszy udało mi się zrobić dłuższą sesję płochliwej sójce. Zdecydowanie największą frajdę sprawił mi jednak niejaki Chuck Norris
strzegący jakiegoś czyrenia.
I jak tu nie kochać lasu?