Wczoraj po dłuższej nieobecności w lesie [nie liczę podmiejskiego lasku, w którym jestem codziennie] udało mi się wreszcie wygospodarować czas na buszowanie. Co prawda pogoda dawała w kość solidnym upałem, ale lepsze to niż ulewa. Z tej radości zaraz po wejściu do lasu weszłam w takie chaszcze, że zaraz uruchomiły mi się wizje chmary obsiadających mnie kleszczy. Co prawda spsikałam się solidnie Ul…em [cenzura], ale ja już żadnemu specyfikowi nie wierzę. Jedynym plusem tego miejsca były cudownie rozkwitłe i oszałamiająco pachnące konwalie.
Gdy wreszcie udało mi się wejść do normalnego lasu uderzyło mnie to, że mimo sporych ostatnio opadów jest bardzo sucho – kanonada szmerów, trzasków i szelestów nie była zachęcająca. Grzybki nie powalały ani ilością, ani jakością.
Zachwyciły mnie lakówki okazałe – piękne grzybki.
Zbadałam moje miejscówki koźlarzy – pustki. Zaliczyłam dwie, z trzeciej zrezygnowałam. Akurat tam było bardzo mokro, przynajmniej w jednej z nich. Nie zawiodły mnie natomiast czerwonolistne mitróweczki błotne, niestety tylko trzy owocniki. Oczywiście zaliczyłam „dla zdrowotności” kąpiel błotną, wiadomo, mitróweczki rosną w miejscach totalnie niemiłych – krzaczory, cień, błocko. Fotki nienajwyższych lotów w związku z powyższym.
Przy okazji znalazłam trochę podupadłe na urodzie śluzowce. Inne grzybki: żagwie orzęsione, drobnołuszczak jeleni, jakieś maślanki znowu i czernidłaki.
Przeszłam ponad 13 km, wróciłam czerwona jak upiór i zmęczona, ale warto było, chociaż zakamuflowana w plecaku anużka [o naiwności!] pozostała pusta.
P.S. Jakaż to radość dorwać się do laptopa ze sprawną klawiaturą.
Kwiatowy bonusik:
Niestety reszty kwiatuchów mimo wrzucenia fotek wczoraj – nadal nie widać.