Udostępnij:
Jak się człowiek napatrzy przez cały tydzień, co dwaj panowie M [Meryt i Mefiu] wyczyniają w lasach, przy pierwszym wolnym wiadomo, że się poleci w krzaczory. Od paru dni komarzyce tak dają popalić, że strach myśleć, co będzie w lesie. Rzeczywiście, gdy wchodzę między drzewa, od razu otacza mnie radosne bzykanko chciwych krwi bestii. Przez krótką chwilę „komarze dezodoranty” działają, ale potem są tylko dwie możliwości – albo zostać honorowym komarzym krwiodawcą, albo zmykać z lasu. Heroicznie wybieram to pierwsze.
Najpierw napotykam czasznicę oczkowatą, potem trafiam na czernidłaczki błyszczące, całą kolonię młodych i starszych okazów; potem cała zgraja NN suszek i w końcu, proszę, w świetnej formie muchomorek. I gołąbek grynszpanowy. Bez kumpli, niestety. Fajne grzybasy, ale kurczę, nie po to narażam się na komarze dzidy i kopie. Coś mi się marzy, no dobra, już powiem, z gatunku BOLETUS! Ale las suchy jak pieprz, więc szanse nikłe.
Nie jest dobrze. Te dzikie bestie już całkiem się rozbestwiły a ja zaczynam nie panować nad odruchem drapania. – Spadam stąd! – zapada decyzja. I proszę, od razu namania mi się leśna droga. Idę sobie, nawet nie chce mi się machać „skrzydełkami”, żeby odpędzić te napalone, krwiożercze watahy. I oto… mój sokoli wzrok napotyka GO. Przyspieszam. Jest! Ironia losu – tyle łażenia, wybałuszania „ócz mych błękitnych”, a on sobie rośnie, skubaniutki, przy drodze. Wyrasta dzielnie spod konara. Piękny jest. I ogromny. Naprawdę cudnej jest urody, więc obfotografowuję go z każdej strony. No cóż, potem okazało się, że nie byłam pierwszą napaloną na eduliska. Miał ci on lokatorów co niemiara! Nieco zdegustowana postanawiam wracać, ale jeszcze, choć wszystkie odkryte miejsca swędzą i pieką, chcę odwiedzić znane mi stanowisko rulika nadrzewnego. I proszę, jest. Nie tyle, co ostatnio, ale miło go oglądać.
Najpierw napotykam czasznicę oczkowatą, potem trafiam na czernidłaczki błyszczące, całą kolonię młodych i starszych okazów; potem cała zgraja NN suszek i w końcu, proszę, w świetnej formie muchomorek. I gołąbek grynszpanowy. Bez kumpli, niestety. Fajne grzybasy, ale kurczę, nie po to narażam się na komarze dzidy i kopie. Coś mi się marzy, no dobra, już powiem, z gatunku BOLETUS! Ale las suchy jak pieprz, więc szanse nikłe.
Nie jest dobrze. Te dzikie bestie już całkiem się rozbestwiły a ja zaczynam nie panować nad odruchem drapania. – Spadam stąd! – zapada decyzja. I proszę, od razu namania mi się leśna droga. Idę sobie, nawet nie chce mi się machać „skrzydełkami”, żeby odpędzić te napalone, krwiożercze watahy. I oto… mój sokoli wzrok napotyka GO. Przyspieszam. Jest! Ironia losu – tyle łażenia, wybałuszania „ócz mych błękitnych”, a on sobie rośnie, skubaniutki, przy drodze. Wyrasta dzielnie spod konara. Piękny jest. I ogromny. Naprawdę cudnej jest urody, więc obfotografowuję go z każdej strony. No cóż, potem okazało się, że nie byłam pierwszą napaloną na eduliska. Miał ci on lokatorów co niemiara! Nieco zdegustowana postanawiam wracać, ale jeszcze, choć wszystkie odkryte miejsca swędzą i pieką, chcę odwiedzić znane mi stanowisko rulika nadrzewnego. I proszę, jest. Nie tyle, co ostatnio, ale miło go oglądać.
I teraz już naprawdę wracam. Pociupana przez komary, zmęczona, ale… uśmiecham się wesolutko. Tylko nie wiem, dlaczego ten „wyrośnięty wyginięty” recholi się na widok moich pustych rąk głupawo?! No zaiste nie kumam, proszę koleżeństwa!
Autor: Sysunia
Wyświetleń: 1978
Udostępnij:
Susunia – fajnie napisane 🙂 nie załamuj się przyjdą lepsze grzybowe czasy. Ja dziś nie znalazłem żadnego szlachetnego a żona znalazła 🙂 Swoją drogą tak to jest ja jedzie się późno do lasu 🙂 i do tego w niedzielę 🙂