Kilka dni temu (w ten największy upał) przejeżdżałam przez duże kompleksy leśne w drodze do Powidza.
Postanowiłam zajrzeć do kilku znanych mi już wcześniej lasów, gdzie mam swoje stałe przystanki.
Wszędzie pustki a upał niemiłosierny.
Ubrana w długi rękaw i długie spodnie ( kleszcze) wynurzałam się z tych lasów kompletnie wykończona.
Wyglądałam, jak Czerwonoskóry po przegranej bitwie…szkoda gadać. Już nigdy więcej…bo przyjemność to żadna.
Dobrze, że w końcu dojechaliśmy do jeziora i mogłam się polać wodą i ochłodzić, bo bym ducha wyzionęła.
W lesie tylko 2 kanie, z tego jedna robaczywa, rulik i jakiś inny śluzowiec i chyba szaroporka.
Natomiast w drodze powrotnej zauważyłam na poboczu drogi kilka kań w całkiem dobrej kondycji.
„Wytoczyłam” się ( bo inaczej tego nazwać nie mogę) po raz ostatni z samochodu, żeby je sfotografować mimo tej spiekoty i prażącego słońca.
Rezultaty niżej, warunki do fotografowania beznadziejne a ja na pół nieboszczyk.
I inne spotkane w tym upale grzybki.
Bonusik