Tak sobie łażę po lesie, chodzę, słucham kucia dzięciołów, śpiewu jakichś ptaków, nawet w pewnym momencie szaraczek mi śmignął przed nosem… I las, niezawodny druh, wyciąga ze mnie stresy i deprechy.
W końcu wychodzę z lasu i maszeruję dziarsko [heheh, buty dają mi do wiwatu nieźle, ale jakieś „człowieki” za mną, więc trza trzymać fason] ścieżką rowerową. Oczywiście zerkam pod rosnące obok drzewka i proszę: namierzam takie oto maleństwa.
Pogoda z minuty na minutę robi się coraz mniej apetyczna, ale akurat wchodzę w strefę wierzb. A ja uwielbiam wierzby, takie stare, pełne ekspresji drzewiska, niesamowite zwłaszcza zimą, z wyciągniętymi dramatycznie konarami i oczywiście… tajemniczymi dziuplami. Właśnie owe dziuple, przyznam, niesamowicie wprost działają na moją wyobraźnię. Dlaczego? Nie wiem, może pokutują w mojej podświadomości historie z dzieciństwa, stare bajdy o wierzbach i wiedźmach, o diable zamkniętym w dziupli, o śmierci, która dała się zwabić do w starej wierzby i ludzie długo… długo…. a może i dłużej nie umierali. W każdym razie uważam, że wierzby nie będąc bynajmniej obiektywnie piękne [cokolwiek to znaczy] są niesamowite, ekscytujące i niepowtarzalne. I takie polskie. A te „moje” wierzby jeszcze są wprost udekorowane nadrzewniakami.
Tym kolczastym akcentem kończę na dziś, ale to jeszcze wcale nie koniec mojej łazęgi.
Opuściwszy rejon cywilizowany, zmierzam w stronę opuszczonego sadu.
Smutny to widok, te zdziczałe drzewa. A z drugiej strony – teraz żyją sobie jak paniska, nikt niczego od nich nie wymaga. Otulone mchem i porostami, odwiedzane przez ptaki – w sumie, czemu nie? Moje pseudofilozoficzne wywody przerywa nagły szelest – to jakaś nornica wysmyknęła się z trawy i pognała, nie wiedząc, że i moje serducho mocniej załomotało. Zawsze wolałam te większe futrzaki, zwłaszcza z kategorii miauczących. A propos futrzaków, trafia mi się cała kolekcja i na szczęście ich mobilność nie koliduje z możliwościami mojego staruszka Canonka. I moimi też.
Chyba jednak z którejś wierzby wylazło diablisko, bo dałam się zwieść drodze, poniosło mnie w takie chaszcze, że naprawdę, co raz zadawałam sobie retoryczne pytanie odnośnie miejsca pobytu mojego zdrowego rozsądku. Ale warto było. Nóg to już w ogóle nie czułam, byłam utaplana w błocie prawie po kolana, ale cóż to wobec tego, na co się napatrzyłam. Chaszcze, zwalone drzewa, kłody owinięte mchem i porostami, zwłaszcza okazałym złotorostem …
i… oczywiście nadrzewniaki.
Czas płynął wartko, moje związki z cywilizacją zaczęły się rwać, bo komórkę musiałam wyłączyć – dogorywająca bateria doprowadzała mnie do szału. Było pusto i cicho. Głośny trzask gałązki pod butem sprawił, że spojrzałam w dół i… zamarłam…
Jak się ma taki sokoli wzrok, jak mój, to taki widok przy odrobinie wyobraźni może namieszać w emocjach. Obrazek jak u Hitchcocka. Albo w serii o laleczce Chucky.
Trochę mi się nieprzyjemnie zrobiło i stwierdziłam, że już czas wracać do domu. Popatrzyłam na moje ubłocone buty, spodnie, powyciągałam z kurtki i czapki rzepy, które w zastępstwie psiego ogona czepiły się mnie i nawet znalazłam kałużę, żeby dokonać symbolicznego przynajmniej obmycia uszarganych w błocie butów. I oczywiście już miałam sporządnieć i nie włóczyć się po żadnych krzaczorach, gdy zobaczyłam kolejny ciekawy okaz. No i oczywiście, że sobie nie odpuściłam!
Niestety, gdy grzybalina [grzybowa adrenalina ] opadła, odezwały się moje nieszczęsne nogi. Stwierdziłam, że pójdę „metodą Baśki”, mojej kumpeli sprzed wieków, czyli „na siagę”. I poszłam. Miałam do pokonania dobrych parę kilometrów, ale w końcu my, góralki nizinne, musimy sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach.
Nawet gdy na drodze staje nam mokra przeszkoda do pokonania albo górka ustawiona w niekoniecznie sympatyczną dla nas stronę. Za to w nagrodę, gdy ponownie zbliżałam się do mojego lasu, trafiłam jeszcze grzybki.
I tu naprawdę następuje koniec mojej relacji. Adieu!
Sysunia