We wtorek popadało, środa zapowiadała się w miarę pogodnie. Przyznam się bez bicia, że to, co Sysunie lubią najbardziej, to cisza i bezludzie, więc z ulgą przyjęłam, że zostałam wystawiona do wiatru i do lasu idę sama. Na dobry początek w ptaszarni
koło działek upolowałam jakieś dwa NN-y: pliszkę [?] i tajemnicze żółtawe grzybaski [podsuszona wilgotnica?].
W lesie jest już jesiennie. Pojawił się ten cudny zapach wilgotnej ściółki, grzybów, świeżo spadłych liści i Bóg wie, czego jeszcze, co tworzy ten jedyny w swoim rodzaju aromat, który tak nas kręci.
Jak o tym myślę, od razu mam ochotę rzucać wszystko i wiać do lasu. Ale do rzeczy! Szłam sobie bez planu, gdzie mnie oczy i obiektyw poniosły. „Puchła” karta pamięci i zapełniał się koszyk.
W chaszczach pod modrzewiami zażółciło się od maślaków.
Między sosnami co rusz pojawiały się brunatne łepetyny podgrzybków.
Maślaki pstre nęciły oko w sąsiedztwie chrobotków.
Ale jeszcze ładniej prezentowały się masowo rosnące gołąbki. 
Las podarował mi także kolejny okaz „czerwonolistnego” podgrzybka tęgoskórowego.

I wiele innych grzybasków – nadrzewnych i wyrastających z ziemi.
Co ciekawe, gdy zaczęłam myśleć racjonalnie i próbowałam wyjść z lasu, ciągle pojawiały się nowe okazy – nawet Król Kniei Boletus edulis – i zamiast wracać, robiłam wciąż nowe pętle i zakola. Było już koło 16.00. 
W końcu koszyk zaczął mi ciążyć a nogi zrobiły się dziwnie oporne w stawianiu kroków. Pora wracać.
Ale, ale… Co ja widzę?! To nie jest za dobry znak. Pojawiły się pierwsze wodnichy późne. 
No cóż. Tu skończyć mi wypada – to była cudna eskapada.





















































