Mimo, że w sobotę wybrałem jednak domowy odpoczynek, to dziś obudzony przez budzik po 4 wstałem bez grzybowego entuzjazmu. Kolega się cieszył, że będzie w lesie na bogato, ja jednak przeczuwałem, że za ciekawie nie będzie. I nie było - w tym przypadku wolałbym nie mieć racji. Noc cieplejsza niż ostatnie. Ilość ludzi w lasach bez zmian, czyli piknik. Z początku ruszyliśmy w miejsce oddalone od głównej trasy o jakieś 2-3 km, miejsce, które odkryłem w piątek. Niestety nie potrafiłem do niego trafić

Zamiast tego pokręciliśmy się po nowych okolicach, gdzie co prawda były gdzieniegdzie oznaki przejścia tajfunu (pokopane grzyby), ale to chyba z poprzednich dni, bo w tamtym fragmencie lasu nie spotkaliśmy żywej duszy. Chodziło się całkiem przyjemnie, co jakiś czas do kosza wskakiwały podgrzybki - niestety niezbyt duża ich ilość, stąd kumpel zaczął marudzić, że trzeba było iść w nasze stałe coroczne miejsce. W końcu uległem, zaczęliśmy się kierować do znanego nam terenu, ale było już tylko gorzej - czasami 10-15 minut szło się bez żadnej zdobyczy. W bardziej dostępnych miejscach znowu mnóstwo ludzi. Mało grzybów, suchy las, kiepskie zbiory i po 11 z kiepskimi minami zaczęliśmy kierować się do samochodu. Na jakiś czas mam dość. Jeśli w przyszły weekend znajdę czas to nie wiem czy jest sens jechać do lasu, jeśli nie popada, bo jest naprawdę coraz gorzej. Grzybki coraz bardziej domagają się deszczu.
Trafił się też tylko, niestety, jeden szlachcic, ale za to wysoki, twardy i zdrowy.
No i mój kilkugodzinny zbiór, czyli zakryte dno koszyka - dobrze, że w ogóle
Chociaż mam nadzieję, że czasu starczy na las w przyszły weekend, chociażby na spacer i pofocenie czegokolwiek, co wpadnie w oko - trzeba wykorzystać jeszcze tę resztkę słonecznych dni
